Naszła mnie ostatnio refleksja odnośnie polubownego załatwiania sporów. Po części również z ubezpieczycielami, ale również tak w ogólności.
Wyjdźmy od fundamentu, czyli od tego, dlaczego lubię ugody. Ugoda ma to do siebie, że spór rozwiązany jest bardzo szybko. Jest to swojego rodzaju kompromis pomiędzy tym, ile chcemy dostać i kiedy. Bardzo dobrze pokazał to przykład klienta (odszkodowanie OC), który dał mi jasne dyspozycje: „Panie Mecenasie, ceduję na pana działanie w moim imieniu. Jeśli ma być ugoda na etapie nakazu zapłaty zgodzę się na 80% należnej kwoty. Jeśli będzie propozycja niższa, poczekam na wyrok”. Widać tu prostą kalkulację, odpuszczam 20%, ale pieniądze mam od razu. Jeśli poczekam to:
– może będzie więcej pieniędzy, jednak nie mam 100% pewności jaka to będzie finalnie kwota
– nie wiem kiedy zakończy się sprawa w Sądzie. Może za 6 miesięcy, a może za 12.
W powyższym przykładzie klient decydując, że w postępowaniu ugodowym satysfakcjonuje go 80%. miał świadomość ryzyka / niepewności jakie niesie za sobą sprawa toczona w Sądzie.
Niezdecydowany klient
Jednak jak to wygląda z perspektywy klientów, którzy właściwie nie wiedzą czego chcą? Którzy nie mają ze strony swojego pełnomocnika wsparcia i otwartego przedstawienia sprawy: Szanowna Pani/Szanowny Panie, z mojego doświadczenia wiem, że z tym materiałem, którym dysponujemy możemy uzyskać kwotę x. Pewności stuprocentowej nie mamy, że będzie to ta kwota, jednak nie powinna ona drastycznie od niej odbiegać.
Często oczekiwania klientów nie mają nic wspólnego z rzeczywistością. Dlatego tak istotne jest aby pełnomocnik mógł na bazie swojego doświadczenia powiedzieć klientowi jak rokuje dana sprawa.
Czy zawsze warto ufać mecenasowi?
Jeśli tego zabraknie, może to prowadzić do poważnych problemów? Pozwolę sobie na przykład.
W sprawie o podział majątku, jego głównym składnikiem było mieszkanie. Z klientami wiedzieliśmy, że jest ono warte minimum 350.000 zł, a druga strona dodatkowo czerpie z niego zysk z najmu. Wobec powyższego w negocjacjach drugiej stronie przedstawiliśmy, że do wyliczeń na potrzeby rozmów ugodowych przyjmujemy, że mieszkanie to warta 300.000 zł, a klient zgodzi się na spłatę na jego rzecz w kwocie 180.000 zł. Tu od razu podkreślę, wyszliśmy do strony przeciwnej z korzystną dla niego ofertą.
Okazało się, że druga strona absolutnie nie zgada się z tą wartością i mieszkanie to – według nich – miało nie być warte nawet 200.000 zł, a wręcz nie więcej niż 180.000 zł. Wobec powyższego – skorzystaliśmy z tej „wyceny” strony przeciwnej i zaproponowaliśmy przejęcie tego mieszkania i spłatę w kwocie 90.000 zł. Kto by nie chciał skorzystać z takiej okazji ?
O dziwo ? nasza propozycja nie spotkała się z akceptacją, a w odpowiedzi przeciwnicy zaproponowali, że zapłacą moim klientom oszałamiającą kwotę 70.000 zł. Sprawa trafiła więc do Sądu.
A co na to Sąd?
Mija kilka miesięcy i w toku sprawy sądowej został powołany biegły, wycenił on mieszkanie na kwotę 400.000 zł i pożytki (uzyskany zarobek z najmu) na kwotę ponad 100.000 zł. Moim klientom należy się 50%, więc – po sprawie strona przeciwna będzie musiała im zapłacić kwotę ok. 250.000 zł. (przypomnę to jest o ok. 70 000,00 zł więcej niż my chcieliśmy na początku). A nie zapominajmy, że do tego doszły koszty sądowe i koszt wynajęcia prawnika.
I tu pojawia się takie moje pytanie. Czy pełnomocnik drugiej stronie nie powiedział swojemu klientowi jaki może być dalszy los sprawy. Przecież nasza propozycja ugodowa była bardzo korzystna. Moi klienci przeliczyli sobie, że jeśli pieniądze dostaną od razu, bez angażowania sądu, to satysfakcjonuje ich 75%. A strona przeciwna? Jak widać nie zdaje sobie sprawy, że jeśli sprawa pójdzie do sądu, wzrosną koszty, a i oczekiwania wszystkich jej uczestników również wzrosną. W końcu już na początku wiedzieliśmy wszyscy, ile mieszkanie jest realnie warte.
Sąd ma rozeznanie, a oprócz tego powołuje biegłych, którzy oszacują wartość sporu dokładnie. Nie jest tak, że jeden biegły wyceni mieszkanie na 200.000 zł, a inny uzna, że to konkretne mieszkanie warta 400.000 zł. Nie. Tak się nie dzieje. Opinie biegłych, ewentualnie, będą od siebie odbiegały o nie więcej niż 5-10 proc.
Obserwacje
Z przykładem tym wiąże się swojego rodzaju obserwacja, którą poczyniłem podczas kiedy reprezentowałem jednego z ubezpieczycieli. Właśnie rozmowy ugodowe z przeciwnikami pokazywały, czy pełnomocnik jest profesjonalistą, czy też nie. Profesjonalistą w tym rozumieniu, że wie czy roszczenie jego klientów ma szanse obronienia się w sądzie i w jakiej wysokości. Każdy zdaje sobie sprawę, że klienci – szczególnie ci zwolnieni z kosztów – lubią „przestrzelić się” z roszczeniem. Skoro nie płacę opłaty sądowej to po co mam się ograniczać? Jak to się mówi „sky is the limit”. Ale jednak przed wniesieniem pozwu trzeba się zastanowić – i to poważnie zastanowić – „ile mogę dostać?”. W tym też powinien pomóc profesjonalny pełnomocnik. A jeśli go nie mamy, to zdrowy rozsądek. I teraz wróćmy do rzeczonych rozmów ugodowych. Już wiecie, lubię ugody – podkreślę korzystne ugody. Jak sama nazwa wskazuje ugoda to coś, takiego, że obydwie strony idą na kompromis mniejszy lub większy. W tego typu sprawach są dwie zmienne czas i pieniądze. W pierwszej kolejności klient powinien się zastanowić: czy lepiej dostać mniej od razu, czy nie wiadomo ile, nie wiadomo kiedy. Sugerując się przysłowiem „lepszy wróbel w garści niż gołąb na dachu”, klient powinien zgodzić się na kompromis, czyli ugodę. A jak jest w rzeczywistości? Co pokazało mi doświadczenie zdobyte pracując dla firmy ubezpieczeniowej? Po otrzymaniu pozwu od razu zastanawiałem się czy uda się zawrzeć ugodę czy też nie. I tu pojawia się ciekawostka, nie trzeba było zastanawiać się na jaką kwotę miałaby być ugoda. Dlaczego? Ponieważ bardzo często na zapytanie skierowane do pełnomocnika drugiej strony, czy jego klient widzi możliwość zawarcia ugody, a jeśli tak to na jaką kwotę otrzymywałem odpowiedź, że tak, ugoda jest możliwa, ale na kwotę taką jak w pozwie. Czyli de facto sprawa ugody na dzień dobry już była zamknięta. W tym wypadku dla mnie polubowne, wcześniejsze zakończenie sprawy nie ma żadnego sensu. Sprawa toczyła się normalnym biegiem w Sądzie, firma ubezpieczeniowa czekała spokojnie z wypłatą na rozstrzygnięcie sądu. Często finałem takich spraw, trwających kilka miesięcy lub rok a czasem i więcej, nie był wcale przysłowiowy dorodny gołąb lecz właśnie mały niepozorny wróbelek.
*Opel Tigra Mk1. To były czasy. Większość producentów miała w swojej ofercie małe coupe. Tigra obok Hondy CRX była jednym z bardziej charakterystycznych.